środa, 7 marca 2012

That one's on the house

"Siedzę na balkonie. Razem z tobą. Siedzimy na balkonie....
Tak, na tamtym balkonie. Trzymam cię za rękę. Prawie zapomniałem jak pachniesz albo jak wyglądają twoje oczy. Widzę w nich naszą wspólną przyszłość.
Pierwszy razy. Drugi. Tysięczny. Noc poślubną. Małego Aleksandra. I córkę – Anię. Wspólne wieczory. Rodzinne kolacje. Śniadania - takie późne, ale obfite. Te, o których zawsze marzyłaś. Nasze ucieczki do kina. Filmy klasy „B” i seks na tylnych rzędach. Twoje krzywe kolana i zimne stopy. 
Przyszłość, która zdążyła, w mgnieniu oka, stać się przeszłością. Te wszystkie obrazy widzę w twoich oczach. Albo...albo w moich. Widzę je w moich oczach, które po prostu odbijają się w twoich.
Siedzimy na balkonie. Siedzę na balkonie. Ciebie już nie ma. Chyba wstanę i pójdę, co tutaj tak będę siedział. 
Wstaję, gwałtownie i bardzo szybko. Krew uderza do głowy. Nogi mi drętwieją, więc upadam. Chyba już nie wstanę. Mogę jedynie się obrócić. Obracam się i spadam z łóżka....

Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. 

Szybki haust powietrza, wdziera się do płuc. Razem z wydechem wychodzi krzyk. Język przykleił mi się do podniebienia. Usta są tak spierzchnięte, że nie mogę nimi poruszyć. Ani mililitra śliny by je zwilżyć. Zaczynam mieć problemy z oddychaniem. Zaraz się zacznie...zaraz się kurwa zacznie.

Ygghll...yggghl...yyyghll!

Odruchy wymiotne zaczynają mną trząść. Ściska w boku, kłuje pod żebrami, piecze w podbrzuszu. Nie mogą ani się wyrzygać, ani zacząć normalnie oddychać. Napić...to proste. Muszę się napić.
Czołgam się w kierunku lodówki. Nogi mi zdrętwiały i ciągnę je za sobą. Zimne kafelki wypalają wzory na mojej skórze. 

...Pićlodówkapićzimnoźlepić...

Butelka piwa. Jedna jedyna, jebana butelka piwa.
Odgryzam kapsel. Rozcinam sobie usta. Nieważne. Pić.
Kurewskie piwo płynie tak wolno przez tą szyjkę. Nie czuję smaku. Więcej. Szybciej. 
Łykam za dużo powietrza. Krztuszę się, ale nie przestaję pić. Widzę dno.
Leżę przez chwilę w odrętwiałej błogości. Nic mnie nie boli, nic mnie nie kuje, nie szarpie, nie drażni, nie piszczy, nie piecze, nie wkurwia, będę zaraz rzygał. Teraz przynajmniej mam czym...Wymiotuje. Nienawidzę rzygać.
Po chwili już się skończyło. Przeszło i nie wróci już dzisiaj. Tylko muszę się napić. Więcej i mocniej.
Ja pierkurwadole. Jest 4 nad ranem. Nie dojdę do nocnego i nie dotrwam do dziennego. Zbieram rzeczy rozrzucone po mieszkaniu. Skarpetka. Jedna i druga. Ubieram spodnie. Koszula i tysiące pierdolonych guzików. Zajmuje mi to wszystko wieczność. Najgorzej z butami. Zawiąż kurwa sznurówki, kiedy ręce Ci się trzęsą. Wsadzam je w boki butów i pod stopy. Nikt nie zauważy. Taka moda.
Wychodzę na klatkę schodową. Dwa piętra wyżej. Tam mnie nikt nie zna, tam jeszcze nie byłem. Dwa piętra wyżej to dobry pomysł. Na zewnątrz pada deszcz. Chociaż na klatce schodowej włączyli kaloryfery, czuję ten świszczący zimny wiatr, co szaleje na zewnątrz. Wiatr co zwiastuje, że lada dzień spadnie śnieg i zrobi się tak kurewsko nieprzyjemnie. 
Piąte piętro.
Wybieram drzwi na lewo. Zapukać cicho czy przycisnąć dzwonek? Walę trzy razy pięścią w drzwi.
Otwierają się, a w nich stoi młoda kobieta. Nie ma jeszcze trzydziestu lat. Ładna i zaspana. W długiej koszuli nocnej. Patrzy na mnie bez zdziwienia. Może nawet z lekkim zniecierpliwieniem.
Chcę jej to wszystko wyjaśnić i opowiedzieć: 
Pomóż mi. Proszę. Ktoś musi mną wstrząsnąć i ogarnąć...bo jeszcze klika wieczorów i zapije się na śmierć. Dotknij mnie. Przytul. Powiedz, że będzie dobrze i że wyjdziemy z tego...razem.
Jednak jedyne, co wychodzi z moich ust to głośne, charczące i gardłowe – Piiiić!
Zamyka drzwi. Odwraca się i zamyka drzwi. 
Upadam na podłogę. Nie mam siły stać na nogach. Nie chce mi się stąd nigdzie iść.
Drzwi się otwierają. Trzyma szklankę. Czy ona mi kurwa przyniosła wodę? Szklankę wody. Kurwa wody.
Sięgam po szklankę i przyciągam do ust. Pierwszy łyk jest niczym błyskawica. Cudownie przeszywa umysł, a po chwili nadchodzi grom – to wódka! Łapczywie przełykam i podstawiam sobie dłoń pod brodę. Zawsze trochę pocieknie i się zmarnuje. Zlizuję wódkę z ręki.

- Niech Pan tu więcej nie przychodzi. Nigdy. – zabiera mi szklankę z rąk.

- Pierdol się! Kurwo mógłbym cię złapać za gardło i rozkwasić ryj o ścianę. Skopać po brzuchu. Przerobić twoja twarzyczkę w budyń. Żyjesz w swoim ślicznym domku i martwisz wymyślonymi problemami. Co obejrzeć w tv? Co dziś zjeść na obiad? Czy przytyłam? Czy on mnie kocha? Co ubrać jutro do pracy? Ty, twoja ładna buźka i zmyślone bzdurne problemy! Jebać lekarzy i ich rady. I ty też się pierdol i daj mi żyć...lub umrzeć. - Nic nie powiedziałem. Nic nie zrobiłem. 

Siedzę sobie pod ścianą. Zamknęła drzwi. Na dodatkowy rygiel.
Czuję jak alkohol zaczyna wesoło hulać po mym organizmie. Witaj stary przyjacielu. Dawno się nie widzieliśmy. 
Teraz czuję, że żyje. Mogę wstać. Tańczyć. Śpiewać. Może lepiej nie, bo jest po 4. Mogę wyjść stąd i pojechać na miasto. Za chwilę otwierają „Kojota”. Jestem szczęśliwy. I czuję się zdrowo. I nic mi nie jest. I nikogo nie potrzebuję. 
Ooo...nie zawiązałem butów. Schylam się, by to zrobić. Za pierwszym razem idealne pętelki. Po czym wstaję. Szybko. Za szybko. Krew uderza do głowy. 
Ciemność. 
Szumi mi w głowie. W ciemności przez chwilę widziałem twoją twarz. Przypomina mi się mój sen. Balkon. Siedzieliśmy tam razem...

...Jedno nie daje mi spokoju – Czy zostawiłaś mnie dlatego, że zacząłem pić czy zacząłem pić, bo mnie zostawiłaś?"

5 komentarzy: